Strona:PL Dumas - Józef Balsamo.djvu/1778

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Gilbert patrzył, jak dziki zwierz, jak zgłodniały drapieżny ptak.
Uśmiech na bladych ustach w dziwnej był sprzeczności ze spojrzeniem.
Był to orzeł i wilk zarazem.
— Czego chcesz? — zawołał Rousseau.
— Panie! umieram z głodu.
Rousseau zadrżał, usłyszawszy to najstraszniejsze słowo z mowy ludzkiej.
— W jaki sposób dostałeś się tutaj?... Drzwi były na klucz zamknięte.
— Wiem, że pani Teresa kładzie zwykłe klucz pod słomiankę; słyszałem, jak wychodziła; o, ona mnie nie lubi; nie pozwoliłaby mi wejść do pana; czekałem też, aż wyjdzie, wyjąłem klucz i oto jestem.
Rousseau uniósł się na fotelu.
— Wysłuchaj mnie, panie — błagał Gilbert — przysięgam, zasługuję na to.
— Słucham — odrzekł Rousseau, oniemiały prawie na widok tej postaci.
— Zacznę od tego, iż jestem w takiej ostateczności, że pozostaje mi tylko: kraść, zabić się, lub jeszcze co gorszego. O! nie bój się, mistrzu, zdaje mi się, że nie będę potrzebował zabijać; umrę bez tego... Od tygodnia, to jest od chwili, gdy uciekłem z Trianon, tułam się w lasach, a żywię się dzikimi owocami i korzonkami.
Co do kradzieży: kraść nie będę u pana, za-