Strona:PL Doyle - Tragedja Koroska.pdf/75

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

„Idą!“ — krzyknął Belmont, spojrzawszy na równinę.
„Niech sobie idą“ — odparł pułkownik, wsuwając ręce w kieszenie od spodni. Nagle wyciągnął zaciśniętą pięść i rzucił pełne wściekłości spojrzenie. „Och psy! psy!“ — syknął, a oczy jego nabiegły krwią.
To los biednych oślarzy tak wyprowadził z równowagi spokojnego zwykle żołnierza. Podczas strzelaniny siedzieli, zbici w budzącą litość gromadę, pomiędzy głazami u podnóża pagórka. Teraz, czując, że zbliżający się derwisze przedewszystkiem rzucą się na nich, dopadli swoich zwierząt i śród dzikich wrzasków strachu, zaczęli gnać przez równinę. Grupka ośmiu czy dziesięciu jeźdźców arabskich wysunęła się oskrzydlającym ruchem i wpadła na uciekających, rąbiąc i siekąc z zimnem, wymyślnem okrucieństwem. Mały chłopczyk w obwisłym egipskim kapeluszu wyprzedzał przez czas pewien swoich prześladowców, ale wielbłądy długiemi krokami dognały go i arab wbił mu dzidę w sam środek pochylonych pleców. Drobne, biało ubrane figurki wyglądały jak stadko owiec, pędzonych przez pustynię.
Ale podróżni na skale nie mieli czasu przejmować się losem oślarzy. Nawet pułkownik po pierwszym, pełnym oburzenia,