Strona:PL Doyle - Tragedja Koroska.pdf/72

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wyboru niema. Jeden z nas przynajmniej jest już ocalony.“
Żołnierz najbliższy od nich usiadł nagle i opuścił głową na kolana.
Jego ruch i poza wyglądały tak naturalnie, że trudno było uwierzyć, iż kula przestrzeliła mu głowę. Nie drgnął nawet i nie jęknął. Towarzysze pochylili się nad nim na chwilę, potem wzruszyli ramionami i obrócili znowu czarne twarze ku arabom. Belmont podniósł karabin i ładownicę zabitego.
„Jeszcze można tylko użyć trzy razy“ — rzekł, kładąc sobie na dłoni mały mosiężny krążek. — „Za wcześnie i za często kazaliśmy strzelać. Trzeba było poczekać, aż napadną.“
„Pan jest sławny strzelec“ — odezwał się pułkownik. — „Słyszałem o panu cuda. Czynie mógłby pan sprzątnąć ich herszta?“
„Któryż to jest?“
„O ile mogę domyślać się, ten na białym wielbłądzie, na prawem skrzydle. Mam na myśli tego, który przypatruje się nam z rękami przy oczach.“
Belmont nabił karabin i gotował się do strzału. „Jest fatalne światło dla ocenienia odległości“ — mruknął. — „W tych warunkach Lee Metford byłby o wiele przydatniejszy od Mar-