Strona:PL Doyle - Tragedja Koroska.pdf/65

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

byłyby dopiero w Ameryce. Czy to nie budzi w pani tęsknoty za krajem?“ — zapytał, zwracając się do p. Adams.
Ale stara amerykanka nie słyszała; wzrok jej i uwaga pobiegły bowiem za ruchem Sadie, która jedną ręką ujęła ciotkę pod ramię, drugą wskazywała coś daleko na pustyni.
„O, czy to nie jest bajecznie malownicze?“ — wołała z twarzyczką zarumienioną od podniecenia. — „Panie Stephens, proszę spojrzeć! Tego jednego jeszcze nam brakowało do obrazu. Widzi pan tych ludzi na wielbłądach, wyjeżdżających z pomiędzy pagórków?“.
Wszyscy ujrzeli jak długi sznur jeźdźców w czerwonych turbanach wynurzał się z jednego z wąwozów i padła taka cisza, że brzęczenie much wydawało się ich uszom hałasem. Pułkownik Cochrane zapalił zapałkę i trzymał ją w jednem ręku, a niezapalonego papierosa w drugiem, póki płomień nie zaczął ślizgać mu się po palcach. Belmont pogwizdywał. Dragoman stał osłupiały z półotwartemi ustami, a jego grube czerwone wargi przybrały siny odcień. Inni patrzyli po sobie w niejasnem przeczuciu, że stało się coś złego. Pułkownik pierwszy przerwał milczenie:
„Przez miły Bóg, Belmont, zdaje się, że jedna szansa na sto się ziściła“.