Strona:PL Doyle - Tragedja Koroska.pdf/58

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nym, ślicznym uśmiechem, który jednak zaraz zagasł w zwykły, zblazowany wyraz.
„Kupiłem sobie mapę,“ — mówił amerykanin — „a niekiedy, gdzieś na końcu świata, w samem sercu bezwodnej, bezdrożnej pustyni wyszukuję naznaczone „ruiny“, albo „szczątki świątyń“. Naprzykład taka świątynia Jowisza Ammona jeden z najszacowniejszych chramów świata, znajdowała się zewsząd o setki mil. To są te opuszczone, niewidziane zwaliska, niezmienne przez stulecia, które przemawiają do wyobraźni. Ale jeżeli pokazuję bilet przy drzwiach i wchodzę, jak na przedstawienie Barnuma, cały romantyczny urok rozwiewa się na poczekaniu“.
„Słusznie“ — przytaknął Cecil Brown, wodząc po pustyni ciemnem, sennem okiem. — „Gdyby można było przyjść tu samemu, natknąć się na tę obalinę zupełnie przypadkowo i w jej pomroku w niezamąconej ciszy wpatrywać się w te pocieszne rzeźby, byłby człowiek zachwycony. Padłbym wtenczas na kolana w podziwie i grozie. Ale kiedy Belmont kurzy swoją psią fajkę, Stuart sapie, a panna Sadie się śmieje...“
„I ta sroka dragoman recytuje swoją rolę“ — dorzucił Headingly. — „Chciałbym się skupić, zastanowić i nigdy nie dochodzę do tego.