nem przeświadczenia, który wszystkich rozśmieszył.
Do te] pory droga ich biegła brzegiem rzeki, wijącej się po lewej ręce głębokim i mocnym nurtem od górnych katarakt. Tu i ówdzie z nad rwących fal sterczał czarny, oślizgły złom kamienny, zbryzgany pianą. Wyżej bieliła się skotłowana woda, a głazy przechodziły w urwiste opoki, z za których wychylał się dziwny, półkolisty upłaz. Bez pomocy dragomana można się było domyśleć, że to był właśnie słynny słup graniczny, do którego zdążali. Dzielił ich jeszcze od niego kawałek równej drogi i osły puściły się kłusa. Dalej grunt usiany był zrzadka skałami czarnemi w pomarańczowe plamy, stały śród nich utrącone pnie filarów, a ułamek rzeźbionego muru w szarości swojej i ogromie wyglądał raczej na dzieło przyrody, niż człowieka. Spotniały dragoman zwlókł się z osła i czekał w spódnicy swojej i marynarce, aż całe towarzystwo nadjedzie.
„Panie i panowie“ — zaczął wreszcie tonem urzędnika, który przy licytacji próbuje jak najwyżej podbić cenę — „świątynia ta jest wspaniałym zabytkiem z czasów osiemnastej dynastji. Mamy tu znak Tutmesa Trzeciego — wskazał spicrutą pierwotne, ale głęboko rżnięte
Strona:PL Doyle - Tragedja Koroska.pdf/54
Ta strona została przepisana.