Strona:PL Doyle - Tragedja Koroska.pdf/46

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

rannie wygolonej twarzy — „musimy wyruszyć w porę, aby módz wrócić przed spieką południową“. — Ojcowskim spojrzeniem potoczył po gromadce turystów.
„Niech pani weźmie zielone okulary“ — przestrzegał p. Adams — „na pustyni jest jaskrawe bardzo światło. Dla ks. Stuarta wyszukałem pysznego osiołka, zawsze go rezerwuję dla panów o większej tuszy. Mogą państwo dziś nie brać biletów wejścia. A teraz proszę“.
Jak jakiś dziwaczny korowód, towarzystwo zaczęło spuszczać się gęsiego po ważkiej drabince na ciemny osypujący się brzeg. Otwierał pochód p. Stephens, cienka, sucha poważna figurka, w angielskim słomkowym kapeluszu. Z pod pachy wyzierał mu czerwony Baedecker, w ręku trzymał świstek papieru do notatek, jakby to były urzędowe dokumenty. Kiedy wdrapali się na brzeg, wziął pannę Sadie z jednej strony pod rękę, ciotkę jej z drugiej, Baedecker rozwiany potoczył się do nóg dziewczęcia, którego czysty i jasny śmiech zadzwonił w rannem powietrzu. Dalej postępowali pułkownik Cochrane i p. Belmont, brzegi ich olbrzymich kapeluszy stykały się, gdy rozprawiali o wyższości Mauserów, Lebelów czy Lee-Metfordów. Za nimi szedł Cecil Brown, ospały, cyniczny, pełen rezerwy. Ksiądz gramolił