Strona:PL Doyle - Tragedja Koroska.pdf/220

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wszyscy wytężyli wzrok, ale odległość była wielka, pewne było jedynie, że to są ludzie na wielbłądach, w liczbie około dwunastu.
„Czy to nie te dyabły, które zostały przy źródłach?“ — pytał sam siebie pułkownik. — „Bo i któż mógłby być inny? Jedyna pociecha, że żywi nie ujdą. Wpadli w paszczą lwa“.
Ale pani Belmont patrzyła bez przerwy z tym samym wyrazem twarzy i tak samo trupio blada. Nagle z dzikim krzykiem radości wyciągnęła ramiona. „To oni!.... Ocaleni!! To oni! panie pułkowniku, to oni! Panno Elizo! panno Elizo! czy pani widzi? jadą!“ Sfrunęła ze szczytu pagórka z dzikiemi oczyma, jak zwarjowane dziecko.
Towarzysze nie byliby uwierzyli — widzieć nic nie mogli, — ale bywają chwile, kiedy zmysły śmiertelnych są ostrzejsze, niż śmiałby kiedykolwiek przypuścić ktoś, co nigdy nie przechodził podobnych prób. Pani Belmont zbiegła już była po skalnej ścieżce ku swemu wielbłądowi, nim mogli nareszcie rozpoznać to, co dla niej było przyczyną tej anielskiej radości. Śród półkola nadjeżdżającego oddziałku bieliły się w słońcu trzy punkciki, — mogły to być tylko kapelusze trzech europejczyków. Zbliżali się szybko i nim przyjaciele wyruszyli na ich