Strona:PL Doyle - Tragedja Koroska.pdf/219

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

giej linii krzywej. Ostatni strzał — i runęli naprzód z opętanym wrzaskiem, którego nauczyli się od murzynów z puszcz środkowoafrykańskich. Przez chwilę widać było kłębowisko wijących się ciał, wybłyskających i opadających kolb karabinów i ostrza dzid, które śmigały w ruchomej chmurze pyłu. Jeszcze raz zagrała trąba, egipcjanie odskoczyli w tył i z niesłychaną sprawnością pierwszorzędnego wojska sformowali szeregi. A pośrodku, każdy na swojej skórze jagnięcej, leżeli wspaniały barbarzyńca i jego jeźdźcy.
Trzy kobiety patrzały odrętwiałe ze zgrozy, a jednak przykute rozgrywającą się sceną. Po skończonej bitwie Sadie i ciotka rozpłakały się. Pułkownik zwrócił się do nich z jakiemś pokrzepiającem słowem, kiedy przypadkiem wzrok jego padł na panią Belmont. Była blada, jak wyrzeźbiona z kości słoniowej, a wielkie szare oczy patrzały niby w zachwyceniu.
„Na miły Bóg, co pani jest?“ — krzyknął przerażony.
Zamiast odpowiedzi wyciągnęła rękę w stronę pustyni. Gdzieś, niezmiernie daleko, poza polem bitwy mały oddziałek jeźdźców zbliżał się w ich stronę.
„Na Jowisza, tak, tak, ktoś tam jedzie. Któż to może być“?