Strona:PL Doyle - Tragedja Koroska.pdf/199

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

złomami, w stromych kominach skalnych zwisały namuliska piasku niby wodospady. Wielbłądy szły jeden za drugim, wijącą się śród złomów wstęgą i wyszukiwały gąbczastemi kopytami miejsc, które dla koni byłyby nie do przebycia. Śród cieśni skalnej jadący na końcu mogli widzieć daleko na przedzie wygięte i wahadłowo poruszające się szyje zwierząt, jakgdyby oglądane we śnie pochody węży. Wogóle cały marsz sprawiał na jeńcach wrażenie snu, bo nie słyszeli najlżejszego dźwięku poza cichem stąpaniem nóg wielbłądzich. Dziwny, widmowy orszak posuwał się zwolna pośród dziczy czarnych krzesanic i żółtego piachu, pod sklepieniem lśniącego błękitu, zawisłego nad poszarpanemi ścianami wąwozu.
Panna Adams, która zastygła w milczeniu podczas długiej chłodnej nocy od wschodu słońca zaczęła tajać w cieple. Rozejrzała się wokoło, zacierając chude ręce.
„Sadie“ — zaczęła — „dlaczego w nocy zdawało mi się, żeś płakała, a teraz widzę, duszko, że masz czerwone oczy?“
„Myślałam, ciociu“.
„Musimy, kotku, starać się myśleć o innych, nie o sobie“
„Ja nie o sobie myślałam“.