Strona:PL Doyle - Tragedja Koroska.pdf/196

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Pułkownik uniósł się na siodle i przysłonił oczy od księżyca.
„Przebóg! — ma pani słuszność. Są ludzie przed nami“.
Wszyscy już ich teraz mogli zobaczyć — długi sznur jeźdźców, ciągnący przez pustynię.
„Jadą w tym samym kierunku, co my!“ — jęknęła pani Belmont, która miała daleko lepsze oczy od pułkownika.
Cochrane zaklął pod wąsem.
„Niech pani spojrzy na ślady“ — rzekł — „to nasze własne przednie straże, które wcześniej wyjechały z oazy. Dlatego tak nas piekielnie gonią, żeby się z nimi połączyć“.
Podjechawszy bliżej, przekonali się, że w rzeczy samej był to pierwszy oddział arabski i właśnie emir Wad Ibrahim zawrócił ku nim na naradę z Abderrahmanem. Wskazywali dłonią w kierunku, w którym ukazały się podjazdy i kiwali głowami jak ludzie, którzy mają dużo poważnych trosk. Poczem oba oddziały rabusiów zlały się w długi wyciągnięty sznur i skierowały dokładnie w stronę Krzyża Południowego, który świecił nad horyzontem. Godzina za godziną mijała, a oni jechali tym okropnym kłusem. Omdlewające kobiety trzymały się konwulsyjnie siodeł. Cochrane zaś wymizerowany, ale niezmożony,