Strona:PL Doyle - Tragedja Koroska.pdf/195

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

„To tylko podjazd, proszę pani. Jedna z macek powysuwanych wszędzie przez pustynię. Główny oddział musi być o jakieś dziesięć mil od nas. Pojechali go wezwać. Dobry, poczciwy korpus wielbłądzi!“
Tak zawsze panujący nad sobą, systematyczny oficer ze wzruszenia zaczął bełkotać. Ze wzgórza piaszczystego wybłysło czerwone światełko, po niem drugie, a potem trzask karabinowych wystrzałów. l wtedy oba cienie przepadły raptownie jak dwa pstrągi w strumieniu.
Arabowie przystanęli na chwilę, jakby niepewni, czy mają przerwać podróż i puścić się za nimi w pogoń, czy też jechać, nie zważając na nic. Ścigać było trudno, bo śród falujących piasków podjazdy niewiadomo w jakim pojechały kierunku. Emir przegalopował wzdłuż szeregu ze słowami pobudki i zachęty. Wielbłądy puściły się kłusa i nadzieje jeńców zatonęły w męce przeraźliwego trzęsienia. Mila za milą i mila za milą gnali tak naprzód przez olbrzymią pustkę, kobiety przywarły się z całej siły do siodeł, pułkownik, złamany był prawie tak samo jak one, ale zawsze jeszcze baczny na wszelki ślad pogoni.
„Zdaje mi się... zdaje mi się, że coś się rusza przed nami“ — zawołała pani Belmont.