Strona:PL Doyle - Tragedja Koroska.pdf/169

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ja, trzeba jeszcze tylko godzinę jakoś przemitrężyć“.
Ale zraniona miłość własna francuza nie tak łatwo dała się ugłaskać. Pan Fardet siedział oparty o palmę z kwaśną miną i nasrożonemi brwiami. Nic nie mówił, szarpał tylko co chwila grubego wąsa.
„Śmiało, panie, — jesteśmy wszyscy w pana ręku“ — zachęcał go Belmont.
„Niech pułkownik mówi“ — odburknął francuz. — „On przecież nabiera na siebie co się da“.
„No, no“ — zaczął Belmont, jak do rozgrymaszonego dziecka — „jestem zupełnie pewny, że pułkownik żałuje tego, co się stało i sam widzi, iż nie ma słuszności“.
„Ani mi się nawet nie śni“ — mruknął pułkownik.
„Przytem jest to czysto osobista sprzeczka, ciągnął dalej Belmont z pośpiechem — a tu idzie o nas wszystkich. l jeżeli jednomyślnie pragniemy, aby pan mówił z mułłą, to dlatego, że naprawdę czujemy, iż pan to zrobi lepiej od innych“. Ale francuz wzruszył tylko ramionami i pogrążył się w głębsze jeszcze milczenie.
Mułła patrzał to na jednego, to na drugiego i uprzejmy wyraz zaczął znikać z jego