Strona:PL Doyle - Tragedja Koroska.pdf/164

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Sześciu jeźdźców ukazało się niespodzianie u zrębu kolistego wydrążenia, odcinając się ostro na tle wieczornego nieba, w miejscu, gdzie miedziana oprawa oazy stykała się z błękitną powałą. Nadlecieli kłusa i wymachiwać poczęli strzelbami. W minutę później róg zabrzmiał na alarm i w obozie zakotłowało się jak w ulu. Pułkownik pobiegł szybko ku towarzyszom, a czarny żołnierz do swego wielbłąda, Stephens wyglądał jak odrodzony, Belmont był kwaśny, a Fardet pienił się, wygrażając zranioną ręką.
„Psubraty!“ — mamrotał. — „Czy to się nigdy nie skończy? Czy już nie wyjdziemy z łap tych szubrawców derwiszów?“
„Ah, zatem naprawdę istnieją derwisze? czyż być może?“ — szydził pułkownik. — „Pan zdaje się zmieniać zdanie? Mniemałem, że ich wymyślił rząd wielko-brytański.“
Biedaczysko począł się mienić na twarzy. Naigrawanie się pułkownika było jak przytknięcie zapałki do beczki z prochem i w jednej chwili francuz znalazł się przed twarzą przeciwnika, miotając potokiem obelżywych słów. Ręka jego szukała gardła Cochrane’a, na szczęście Belmont i Stephens zdołali go obezwładnić.
„Gdyby nie pana siwe włosy....“ — syczał.