Strona:PL Doyle - Tragedja Koroska.pdf/163

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

czołgali się razem pod akację, do miejsca, gdzie leżały kobiety. Sadie i ciotka spoczywały splecione ramionami, a głowa dziewczęcia opierała się na piersiach panny Elizy. Pani Belmont nie spała i w jednej chwili zorjentowała się w sytuacji.
„Ale mnie musicie zostawić“ — odezwała się panna Adams z powagą — „w moim wieku już i tak nic nie warto.“
„Nie, nie, cioteczko, nie ruszę się bez ciebie. Nawet nie myśl o tem“ — oponowała gorąco Sadie. — „Albo zaraz pojedziesz, albo obie zostaniemy, gdzie jesteśmy.“
„Proszę pani, proszę pani, niema czasu do namysłu“ — mówił ostro pułkownik. — „Nasze życie zależy od pani odrobiny dobrej woli, a nie możemy zostawić pani za sobą.“
„Ależ ja spadnę.“
„Przywiążę panią woalem. Szkoda, że nie mam chustki, którą pożyczyłem biednemu księdzu. No, Tippy, zdaje się, że możemy wsiadać.“
Czarny żołnierz wszelako patrzył w stronę pustyni zrozpaczoną twarzą i zawrócił się na piętach, klnąc.
„Oto właśnie. Widzi pan teraz, co wyszło z tego głupiego gadania. Wszystko pan popsuł i nam i sobie.“