Strona:PL Doyle - Tragedja Koroska.pdf/152

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

„Mam wrażenie, że faktycznie będzie najwłaściwiej, jeżeli pan Fardet podejmie się tej roli“ — zawyrokowała pani Belmont i to rozstrzygnęło sprawę.
Słońce stało już wysoko i szkielety na drodze bieliły się w oślepiający sposób. I znowu męczarnia pragnienia opadła garstkę rozbitków i znowu, gdy jechali z językami jak kłody i z wyschłem na kość podniebieniem, jak zjawa niebieska zamigotał przed nimi salon Koroska, zobaczyli śnieżny obrus i kartę win przy każdem nakryciu, długie szyje butelek i syfony na kredensiku. Sadie, która dotąd trzymała się doskonale, odrazu zaczęła kaprysić, a jej histeryczne krzyki i niewytłómaczony śmiech okropnie drażniły im nerwy. Ciotka i Stephens czynili, co mogli, aby ją uspokoić, aż póki przemęczona, wyczerpana dziewczyna nie wpadła w jakiś stan pomiędzy snem a omdleniem; zwiesiła się przez siodło tak, że jeśli nie spadła, to tylko dzięki kochającym ramionom, co ją z obu stron podtrzymywały. Wielbłądy pociągowe były zupełnie tak samo zmordowane, jak jeźdźcy i raz po raz trzeba je było chwytać za sznurki od zaprzęgu, żeby nie upadły. Od skraju do skraju zataczał się wielki łuk nieskazitelnego błękitu, a po jego potwornej wklęsłości czołgało się