Strona:PL Doyle - Tragedja Koroska.pdf/120

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

i wsiedli na wielbłądy, jakby w poczuciu pewnej powieściowości swego położenia.
Bredzący ksiądz Stuart został na ziemi i arabowie nie zatroszczyli się zupełnie, żeby go wsadzić na siodło. Jego wielka, ku niebu obrócona twarz, bieliła się śród gęstniejących mroków.
„Hej! dragoman, powiedz im, że zapomnieli o księdzu“ — krzyknął pułkownik.
„To na nic, panie“ — odrzekł Manzor. — „Powiadają, że jest za gruby i nie chcą go wlec dalej. Umrze — mówią — po co sobie zawracać nim głowę?“
„Zostawić go?“ — zawołał pułkownik. — „Ależ on zginie z głodu i pragnienia! Gdzie emir? Hej!“ — krzyknął, gdy kruczobrody arab przejeżdżał mimo, tonem, jakim zwykł był przyzywać leniwego oślarza. Naczelnik nie raczył odpowiedzieć, powiedział natomiast coś strażnikowi, a ten kolbą od karabinu zdzielił pułkownika po żebrach. Stary żołnierz runął z wielbłąda, ziejąc. Podnieśli go pół przytomnego i przywiązali do siodła. Kobiety zaczęły płakać, mężczyźni mruczeli przekleństwa i zaciskali pięści, bezsilni wobec brutalności i bezprawia. Belmont macał po kieszeniach, szukając rewolweru, wtem przypomniał sobie, że go oddał pannie Adams. Gdyby jego ręka