Strona:PL Doyle - Tragedja Koroska.pdf/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

„Przyprowadzają tą“ — krzyknął Belmont. — „Bogu dzięki, dowiemy się o wszystkiem. Nic ci złego nie zrobili!? Nora, powiedz! nic?“ Poleciał chwycić i ucałować rękę, którą wyciągnęła ku niemu, schodząc z wielbłąda.
Widok miłych szarych oczu i słodkiej twarzy irlandki wlał otuchę we wszystkich. Była gorliwą katoliczką, a ta wiara jest najlepszą ostoją w godzinach niebezpieczeństwa. Dla niej, dla anglikanina pułkownika, dla księdza niekonformisty, dla amerykańskiej presbyterjanki, nawet dla czarnych pogańskich opryszków, religja pod różną postacią grała tę same dobroczynną rolę: szeptała zawsze, że największe zło na świecie jest drobnostką, a chociaż twarde są drogi Opatrzności, najmądrzej i najlepiej czynimy, idąc ochoczo tam, dokąd ta Wielka Dłoń nas prowadzi. Ci towarzysze niedoli nie mieli jednego wspólnego dogmatu, ale podtrzymywał ich ten sam duch: spokojny, zasadniczy fatalizm, który jest starym jak świat ościeniem religji, bo siew dogmatów porasta dopiero z czasem jego granitowe podłoże.
„Biedniście!“ — mówiła pani Belmont, — przeżyliście dużo gorsze rzeczy niż ja. Nie naprawdę, John, kochanie, nic mi nie jest,