kiedy rozległy się szczekanie psa, zdradzał tylko stan swój wewnętrzny ciągłym ruchem szczęk.
Ten „tyk“ był stanowczo jedynym zwykłym sposobem okazywania wszelkich wzruszeń...
Ukłoniliśmy się sobie chłodno i w chęci jak najszybszego oddalenia, wskoczyłem na dużego, siwo-jabłkowitego konia, którego trzymał za uzdę jeden z huzarów eskorty.
Porucznik zakomenderował, szable zabrzęczały i puściliśmy się w drogę.
Obróciwszy się, aby raz jeszcze spojrzeć na sylwetkę Grosbois, na smukłe jego wieżyce, ujrzałem w jednej ze strzelnic powiewającą białą chusteczkę, poruszaną ręką na znak pożegnania.
Następnie, kiedy znów spuściłem oczy, zobaczyłem wuja Bernac, ciągle na tem samem miejscu, ze złośliwym uśmiechem na wąskich wargach.
— Biedna Sybillo! — pomyślałem ze smutkiem — taka szlachetna, prawa, odważna i masz takiego ojca!..
Opadły mnie wyrzuty sumienia.
— Prawda, powinienem był zabrać ją z sobą... Po tej gwałtownej scenie, Bóg wie do czego będzie zdolny jej ojciec!
Lecz smutek rozwiał się jak lekka mgła, osiadła na krysztale.
W jasnych oparach ciepłego poranku, galopowałem w upojeniu.
Koń mój — doskonały — szedł wesoło, a jaj czułem w sobie gwałtowne pragnienie widzenia, poznania czynu, zużytkowania sił, ruchu...
Jechaliśmy drogą dokoła płaszczyzny piasczystej; na lewo ciągnęły się trzęsawiska, widownia moich wypadków i morze z groźnie rozbijającemu się falami.
Na skraju trzęsawiska widniała rudera, w której przeżyłem parę godzin piekielnych.
Strona:PL Doyle - Spiskowcy.pdf/69
Ta strona została przepisana.