Strona:PL Doyle - Spiskowcy.pdf/160

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Stoczyliśmy się ze schodów jak kule, wybiegli z młyna i przekonali się, że Toussac byt już daleko.
Ukazywał się już tylko na horyzoncie jak czarny punkt galopujący ku wzgórzom piaszczystym.
Gérard i ja wskoczyliśmy na konie.
Zmrok gęstniał coraz bardziej, zwieszając się jak czarna krepa po nad strasznem bagniskiem...
Toussac pędził oddalając się ciągle od wybrzeża morskiego.
Zaczęło to mnie intrygować. Jaki on miał cel?... Dlaczego nie próbował raczej przybliżyć się do morza?... Łodzie uwiązane u wybrzeża dałyby mu wyborną sposobność do ucieczki... Lecz nie, zwracał odważnie w głąb ludu i przekonywałem się — teraz, kiedym go lepiej widział — że wcale się nie oglądał. Ani razu się nie zatrzymał, jechał przed siebie, jak człowiek pewny tego co robi.
Gérard i ja mieliśmy równie dobre jak on konie.
Bylibyśmy go dogonili, gdyby nagle nie znikł nam z oczu.
Wyobrażałem sobie, że Toussac zna dobrze wszystkie przesmyki w okolicy, to też przy każdej kępie drzew, przy każdym wziesieniu gruntu, który go zakrywał, wszystka krew biła mi do głowy, tak się obawiałem, że się nie ukaże; lecz niedługo potem zadrżałem z radości, skoro postać jego olbrzymia ukazała się znów na drodze lub na szczycie wzgrórza. I wciągłej obawie, to znów nadziei, pędziliśmy co koń wyskoczy...
Jeszcze setka metrów, a dosięgniemy nieprzyjaciela!...
W miarę zmniejszania się odległości, czułem wzrastającą w sobie nienawiść.
Tak, nienawidziłem tego Toussac’a z całych sił; było to uczucie nieokreślone, złożone z patrjotyzmu obrażonego i osobistego wrażenia.
Naraz stało się to, czego się obawiałem.
Toussac zapadł po za wzgórek i nie pokazał się więcej...