Strona:PL Doyle - Dolina trwogi.pdf/159

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Może iść, jeśli chce — rzekł kwaśnym tonem.
Całe towarzystwo wyruszyło z krzykiem, wyciem i pijackiemi śpiewami. Bar był jeszcze przepełniony nocnymi gośćmi i wielu braci pozostało w nim. Mały oddział, który odkomenderowano do „pracy“, wyszedł na ulicę, maszerując w dwujkach i trójkach chodnikiem, aby nie zwracać uwagi. Noc była mroźna, a półksiężyc świecił jasno na usianem gwiazdami niebie. Mężczyźni zatrzymali się przed wysokim budynkiem. Między jasno oświetlonemi oknami widniały złote litery: „Goniec Vernissy“. Z wewnątrz dochodziło skrzypienie prasy.
— Zostaniesz — rzekł Baldwin do Mc’a Murdo — na dole przy drzwiach i będziesz uważał, aby nam nie odcięto odwrotu. Artur Willaby może zostać z tobą. Reszta pójdzie ze mną. Nie bójcie się, chłopcy, gdyż mamy z tuzin świadków, że jesteśmy w tej chwili w barze Związku.
Było już około północy i ulice były prawie puste. Jedynie tu i ówdzie śpieszył do domu spóźniony przechodzień. Oddział przeszedł przez ulicę i otworzywszy przemocą drzwi do redakcji dziennika, wpadł na schody, prowadzony przez Baldwina. Mc. Murdo i jeszcze jeden pozostali na dole. Z góry doleciał krzyk, wołanie o pomoc, a potem tupot nóg i odgłos przewracanych krzeseł. W chwilę później na schody wybiegł siwowłosy mężczyzna. Pochwycono go zanim zdołał pobiedz dalej, a do stóp Mc’a Murdo potoczyły się tylko jego okulary. Upadł z jękiem na ziemię. Leżał na twarzy, a tuzin kijów wzięło go w obroty. Rzucał się: długie, ciężkie członki jego drgały pod uderzeniami. Inni przestali w końcu, ale Ted Baldwin z okropna twarzą, ściągniętą w djabel-