Strona:PL Doyle - Dolina trwogi.pdf/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Pod tym względem — rzekł drugi policjant — masz rację. Tak musi wyglądać piekło. Jeśli djabli w niem są gorsi, niż pewni ludzie, których znamy, musi być ono straszliwe. Sądzę, że jesteś tu obcym, młody człowieku?
— I cóż z tego? — odparł kwaśnym tonem Mc. Murdo.
— Radziłbym ci tylko troskliwie dobierać przyjaciół. Nie zaczynałbym na twojem miejscu od Mike Scanlana i jego paczki.
— Cóż, u djabła, obchodzą was moi przyjaciele? — wrzasnął Mc. Murdo takim tonem, że zwróciły się ku niemu wszystkie głowy w wagonie. — Czy prosiłem was o radę i czy wyglądam na takiego dzieciaka, że się bez niej nie ruszę. Mówcie, kiedy do was mówią; ja nie mam z wami nic do czynienia!
Spojrzał na strażników z miną warczącego psa.
Obaj policjanci, ludzie ociężali i dobroduszni, cofnęli się, zdumieni niezwykłą opryskliwością, z jaką przyjęto ich życzliwą radę.
— Nie ma się o co obrażać — rzekł jeden z nich. Ostrzegaliśmy was dla waszego dobra, widząc, że jesteście tu zupełnie obcym.
— Jestem obcym, ale znam was i wam podobnych — zawołał Mc. Murdo rozwścieczony. Wszędzie wścibiacie nos swój, chociaż was o to nikt nie prosi.
— Kto wie, czy się wkrótce bliżej nie poznamy, — rzekł z uśmiechem jeden ze strażników. — Dobry z ciebie ptaszek, jeśli się nie mylę.
— I ja tak sądzę — zauważył drugi. — Myślę, że się jeszcze spotkamy.