Strona:PL Doyle - Świat zaginiony T2.pdf/92

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

nieważ nie mogłem go nigdzie dojrzeć, więc tylko przyspieszyłem kroku. Ubiegłem jeszcze jakie pół mili, gdy znów usłyszałem ten sam odgłos, ale o wiele groźniejszy. Serce zamarło we mnie na myśl, że to niewidzialne zwierze ściga mnie. Włosy zjeżyły mi się na głowie, a ciało pokryło się zimnym potem. Wzajemne rozszarpywanie się tych potworów było wynikiem zwykłej walki o byt, ale okropną wydała mi się myśl, że mogą rzucić się na współczesnego człowieka.
I znów stanęła mi przed oczyma straszna, umazana krwią paszcza, która jak widmo Dantejskiego piekła, wyjrzała ku mnie z za ramienia lorda Johna. Kolana drgały podemną, gdy odwróciwszy się spojrzałem poza siebie. Wszystko wydawało się uśpionem wśród cichej nocy, nie widziałem nic prócz ciemnych plam zarośli, na które padał srebrny blask księżyca. I nagle, wśród tego milczenia, rozległ się znów głuchy, niski pomruk, znacznie bliższy i głośniejszy niż poprzednio. Niepodobna było wątpić: jakieś zwierzę było na moim tropie i zbliżało się ku mnie bezustanku.
Stałem jak skamieniały, wpatrując się w przebytą przestrzeń. I nagle ujrzałem napastnika. Na oddalonym końcu polanki poruszyły się krzaki, jakiś cień oderwał się od nich i wyskoczył w jasny blask księżyca. Rozmyślnie używam słowa „wyskoczył“, gdyż olbrzymie to zwierzę poruszało się jak kangur: odpychając się od ziemi potężnemi tylnemi no-