Strona:PL Doyle - Świat zaginiony T2.pdf/86

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

mich tych stworzeń. Być może, że tragedja, w której jedno z nich padło ofiarą, wypłoszyła ich z tego pastwiska. W srebrnem, mglistem świetle nie widziałem śladu żywej istoty; nabrawszy więc nieco otuchy, przebiegłem łączkę i zatrzymałem się po drugiej stronie, w lesie, nad strumieniem, który służył mi za przewodnika. Szemrał i pluskał wesoło jak te drogie mi, ojczyste potoki, w których dzieckiem nocami łowiłem pstrągi. Idąc w górę strumienia, musiałem dojść do jeziora, tak jak i później idąc za brzegiem jego w dół, wiedziałem, że powrócę do obozu. Niekiedy traciłem go z oczu wśród gęstych zarośli, ale plusk jego dochodził do mnie zawsze.
Grunt począł się zniżać, a las rzednąc, przechodził w zarośla, wśród których gdzieniegdzie widniało jakieś drzewo. Posuwałem się żwawo naprzód i obserwowałem wszystko wokoło, sam nie będąc widzianym; minąłem zblizka bagno pterodaktylów, a jedno z tych olbrzymich stworzeń — miało ze 20 stóp długości — zerwało się z ziemi i z głuchym, suchymi trzaskiem skrzydeł, uniosło się w powietrze. Promienie księżyca, sącząc się przez błonę jego skrzydeł, nadawało mu pozór szkieletu, fruwającego w jasnem świetle nocy podzwrotnikowej. Zaczaiłem się w krzakach, gdyż doświadczenie nauczyło minie, że wstrętne to stworzenie jednym krzykiem mogło sprowadzić na mnie całą setkę towarzyszy. I dopiero wówczas, gdy pterodak-