Strona:PL Doyle - Świat zaginiony T2.pdf/85

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wej skardze męczonego iguanodona — skardze, której echo powtórzyły lasy. I myślałem także o potwornej, okrwawionej, owrzodzonej paszczy tej bestji, którą ujrzałem przy świetle głowni lorda Johna. Znajdowałem się w obrębie jej państwa, każdej chwili bezimienny, ohydny potwór mógł wychylić się ku mnie z cienia. Zatrzymałem się i wyjmując nabój z kieszeni, chciałem odsunąć zamek strzelby...
Serce we minie zamarło: zamiast porządnej strzelby, wziąłem niedużą dubeltówkę.
Znów ogarnęła mnie chęć powrotu. Miałem dostateczny powód do tego; powód, któremu nikt nie mógłby nic zarzucić. Ale znów odezwała się we mnie fałszywa duma: nie mogłem — nie powinienem był wracać z niczem. Wszak wobec niebezpieczeństw, które mnie czekały, duża strzelba była prawdopodobnie równie nieużyteczną, jak i ta dubeltówka. A trudno byłoby wrócić do obozu, zmienić broń i znów wyjść niepostrzeżenie; gdyby towarzysze moi się zbudzili, musiałbym zwierzyć się im ze swojego zamiaru, i nie zdołałbym go bez ich udziału wykonać. Po krótkiej więc chwili wahania, zebrałem się znów na odwagę, i ruszyłem dalej, dźwigając pod pachą moją nieużyteczną broń.
Ciemność lasu była straszną, ale jasne światło księżyca, zalewające przełęcz iguanodonów — było jeszcze straszniejsze. Z poza krzaków spojrzałem na łączkę; ale było na niej żadnego z olbrzy-