Strona:PL Doyle - Świat zaginiony T2.pdf/74

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Na honor, chłopcze, — zawołał lord John, uderzając mnie po ramieniu — trafił pan w sedno! Nie mogę zrozumieć, czemuśmy wcześniej nie wpadli na ten pomysł. Pozostaje już tylko godzina dnia, ale wziąwszy z sobą notatnik, będzie pan jeszcze mógł naszkicować pobieżnie mapę. A teraz postawmy jedną na drugiej te trzy skrzynki z amunicją i wwindujmy pana na nie.
Wdrapaliśmy się na skrzynie; poczem obróciłem się twarzą do pnia, a lord John starał się unieść mnie w górę, gdy nagle Challenger podskoczył i tak mnie podrzucił swą olbrzymią łapą, że niemal wpadłem miedzy konary. Objąwszy ramieniami gałąź, podniosłem się powoli w górę, aż wreszcie wydźwignąłem całe ciało i objąłem kolanami pień. Nad sobą miałem trzy wspaniałe gałęzie, stanowiące jakby trzy szczeble drabiny, a nad nimi cały gąszcz zieloności, w który pogrążyłem się tak prędko, że ziemia zniknęła mi z oczu, zakryta morzem listowia. Od czasu do czasu natrafiłem na jakąś przeszkodę, raz musiałem się przedzierać na przestrzeni 8 czy 10 stóp przez łodygi jakiegoś pnącza, ale naogół wspinałem się żwawo i grzmiący głos Challengera dochodził mnie już z oddali.
Drzewo było jednak olbrzymie i spoglądając w górę, nie dostrzegałem wcale, aby gałęzie jego się przerzedzały. Wśród konarów napotkałem jakiś zwój pasożytniczy rośliny, gęstej jak zarośle, i chcąc się przekonać, coby to być mogło wsunąłem