Strona:PL Doyle - Świat zaginiony T2.pdf/52

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

gniazda, a samcy poczęli jeden po drugim, wzbijać się do góry.
Widok tej setki przynajmniej, wstrętnych stworzeń, bujających w powietrzu z lekkością jaskółek, był istotnie nadzwyczajny, ale przekonaliśmy się bezzwłocznie, że z żadnem z nich nie możemy się mierzyć. Z początku kołowały nad naszemi głowami, jakby chcąc się przekonać o rodzaju grożącego im niebezpieczeństwa, ale stopniowo lot ich stawał się coraz powolniejszy, zataczane koła coraz to mniejsze, aż wreszcie unosiły się tuż nad nami, a suche, ostre uderzenia ich potężnych skrzydeł napełniały powietrze szmerem, który przywodził na pamięć aerodrom w dniu popisów.
— Ruszajmy do lasu trzymając się kupy — zakomenderował lord Roxton — te potwory chcą się na nas rzucić.
W chwili, gdyśmy się zabierali do ucieczki, koło pterodaktylów zacieśniło się już nad nami tak, że skrzydła ich dotykały niemal naszych twarzy. Waliliśmy je kolbami fuzji, ale wśród miękkiej masy ich ciał, uderzenia nasze nie napotykały żadnego oporu. Aż nagle z pośród tej brzęczącej, ciemnawej chmury wynurzyła się jakaś długa szyja, zakończona drapieżnym dziobem. Kilka uderzeń nastąpiło jedno po drugiem; Summerlee krzyknął i podniósł rękę ku twarzy, po której płynęła krew. Silny cios w tył szyi obezwładnił mnie na chwilę. Challenger upadł, a gdy nachyliłem się, aby mu pomódz pow-