Strona:PL Doyle - Świat zaginiony T2.pdf/122

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Uśmiechnął się do nas swym zwykłym ojcowskim uśmiechem, ale współczesna nauka byłaby mocno zdziwioną, gdyby mogła w tej chwili widzieć swego wybrańca, nadzieję przyszłości, z tą zmierzwioną czupryną, obnażoną piersią i w tych łachmanach, zastępujących mu ubranie. Ściskając kolanami sporą paczkę konserw, niósł właśnie do ust kawał australijskiej baraniny. Indjanie spojrzeli nań, poczem znów z trwożnym piskiem przywarli do nóg lorda Johna.
— No, nie bójcie się, nie bójcie biedacy — rzekł tenże głaszcząc ich okrągłe głowy — słowo daję, nie mogę strawić pańskiej powierzchowności, Challenger, i coprawda, nie dziwię im się wcale. No już dosyć, dosyć. Ten pan jest takim samym człowiekiem jak i my.
— Doprawdy, milordzie! — zaprotestował profesor.
— Pańskie to szczęście, Challenger, że się pan nieco różni od przeciętnego typu. Gdyby pan nie był tak podobnym do małpokróla...
— Słowo daje, milordzie, że pan pozwalasz sobie za wiele!
— Stwierdzam jedynie fakt.
— Proszę pana, aby pan zmienił temat rozmowy. Insynuacje pańskie są niezrozumiałe i ubliżające. Teraz musimy się zastanowić co począć z tymi indjanami? Najlepiej by było odstawić ich