Strona:PL Doyle - Świat zaginiony T2.pdf/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

znął naprzód, po chwili jednak wrócił a na twarzy jego malowało się wzruszenie.
— Prędzej — szepnął — prędzej. W Bogu nadzieja, że nie przybyliśmy zapóźno!
Czułem, że drżę nerwowo, gdy, przyczołgawszy się naprzód, położyłem się obok niego i wyjrzałem z gęstwiny na polankę.
Miałem przed sobą widok, którego nigdy nie zapomnę — widok tak dziwny, tak nieprawdopodobny, że nietylko nie wiem, jak go panu opisać, ale wątpię czy będę mógł go sobie uprzytomnić za lat parę, jeśli danem mi będzie ujść śmierci.
Przed nami rozciągała się duża polana, mająca jakie kilkaset yardów szerokości, porośnięta bujną trawą i kępkami paproci, a sięgająca aż do krawędzi skał. Półkole drzew otaczało polankę, a wśród ich gałęzi widniały, jedne nad drugimi, dziwaczne szałasy, sklecone z liści i gałęzi. Podobne to były do ptaszarni, tylko że gniazda zastępowały szałasy. Gałęzie drzew i otwory szałasów roiły się od małpoludzi, sądząc z kształtu ich i wzrostu musiały to być samice i młode tej gromady. Tworzyły one jakby tło obrazu, przyglądały się z niekłamaną ciekawością scenie, która odgrywała się przed nimi, a która przykuła naszą uwagę, napełniając nas zarazem przerażeniem.
Na polanie, nieopodal przepaści zebrało się około kilkuset rudych, kosmatych małpoludzi; nie-