Strona:PL Doyle - Świat zaginiony T2.pdf/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

czynku. Ale nie zdawałam sobie sprawy, czem ono jest w istocie, dopóki nie wpadło na nas to djabelstwo. Byłem już raz wśród ludożerców na Papui, ale uważam ich za dandysów wobec tej zgrai.
— Jak się to stało? — zapytałem.
— Było to o świcie; poczęliśmy dopiero budzić się ze snu, dość powiedzieć, że nasi dwaj uczeni nie zdążyli się nawet jeszcze pokłócić. Nagle zaroiło się od małp; spadały z drzewa jak jabłka jesienią. Przypuszczam, że zebrały się w nocy na owem wielkiem drzewie nad nami. Przestrzeliłem jedną z nich, ale zanim zdążyliśmy się zorjentować w sytuacji, cała gromada spadła nam na karki. Nazywam je małpami, ale uzbrojeni byli w maczugi i kamienie, i bełkotali do siebie jakby jakąś mową. Wreszcie związali nam ręce pnączami, tak że w każdym razie są to najzmyślniejsze ze zwierząt, jakie napotykałem wśród mych wędrówek. Małpoludzie — nic innego! Owe słynne brakujące ogniwo! I, słowo daję, żałuję, że się odnalazło. Odwieźli na bok ranionego towarzysza, który krwawił jak prosię, i obsiedli nas kołem, a twarze ich były uosobieniem okrucieństwa. Są wielcy takiego wzrostu jak ludzie, ale o wiele silniejsi. Oczy mają jakieś dziwaczne, szare, szkliste, osadzone pod kłakami rudych brwi; siedzieli wokół nas i bełkotali, bełkotali bezustannie. Nawet Challenger, choć nie zając, ale stracił na śmiałości. Zdołał wszakże zerwać się na nogi, i krzyknął na nich, aby nas