Strona:PL Doyle - Świat zaginiony T2.pdf/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ność nakazywała mi czuwać, ale wyczerpane ciało odmawiało jej posłuszeństwa. Wreszcie wróciłem do obozu, i, pozamykawszy starannie wszystkie otwory, rozpaliłem trzy ogniska, rozłożone w trójkąt; poczem, zjadłszy obfitą wieczerzę, zapadłem w głęboki sen, po którym nastąpiło najbardziej niespodziewane, ale niezmiernie miłe, przebudzenie.
Wczesnym rankiem, o samymi brzasku, poczułem jakąś dłoń na swem ramieniu, a gdym się zerwał, sięgając po strzelbę, krzyknąłem z radości, bo oto lord John klęczał nademną.
On to był — i nie on zarazem.
Gdym go widział po raz ostatni, był to człowiek spokojny w zachowaniu, poprawny w obejściu, schludny w ubraniu: Ten, którego w tej chwili widziałem przed sobą, miał twarz bladą, oczy błędne, czoło podrapane i pokrwawione, odzienie poszarpane. Po drodze zgubił gdzieś kapelusz, a oddychał ciężko, jakgdyby zmęczony nadmiernym biegiem. Spoglądałem nań w zdumieniu, ale nie zdążyłem go o nic zapytać, gdyż on sam mówił gorączkowo, nie przestając jednocześnie zbierać rozrzuconych rzeczy:
„Prędko, chłopcze, prędko — szeptał — każda chwila jest drogą. Ja mam dwie fuzje, a pan bierz, dwie pozostałe i wszystkie naboje, jakie się zmieszczą w kieszeniach. Teraz trochę żywności. Ze sześć tych blaszanek. Dobrze, dobrze, to wystar-