Strona:PL Diderot - To nie bajka.pdf/128

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ksiądz. — Ależ, ojcze!...
ojciec. — Wiem, to tak samo nie należało do nich jak wszystko inne.
ja. — Czekajże, księże, przerywasz.
ojciec. — Następnie, blady jak śmierć, chwiejąc się na nogach, otwierając usta i nieznajdując słowa, siadając, podnosząc się, rozpoczynając zdanie i nie mogąc dokończyć, płacząc, podczas gdy ci ludzie, przerażeni, wykrzykiwali wkoło mnie: „Co takiego, drogi panie, co się takiego stało? — Co się stało? odparłem... Testament, testament, który was wydziedzicza“. Wymówienie tych kilku słów kosztowało mnie tyle, iż zdawało mi się że zemdleję.
siostra. — Rozumiem to.
ojciec. — Co za scena, co za scena, moje dzieci! Dreszcz mnie przechodzi, gdy ją sobie wspomnę. Zdaje mi się, że słyszę jeszcze krzyki boleści, wściekłości, furyi, wycie przekleństw... Tutaj, ojciec przyłożył ręce do oczu, do uszu... Te kobiety, rzekł, te kobiety, widzę je; jedne tarzały się po ziemi, wydzierały sobie włosy, darły policzki i piersi; inne toczyły pianę, chwytały niemowlęta za nogi, gotowe, gdyby ich nie powstrzymano, strzaskać im głowę o bruk; mężczyźni chwytali, obalali, tłukli wszystko co im popadło w ręce, grozili podpaleniem domu; inni, wyjąc, orali ziemię pazurami jakgdyby szukali trupa proboszcza aby go rozszarpać; zaś, poprzez ten cały tumult, słychać było przeraźliwe krzyki dzieci, które, nie wiedząc czemu, podzielały rozpacz rodziców, czepiały się ich sukien, a które tamci nieludzko odtrą-