Strona:PL Conan-Doyle - Tajemnica Baskerville'ów.djvu/028

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— I nie dostrzegłeś pan żadnych śladów?
— Były bardzo niewyraźne. Widocznie sir Karol stał tutaj przez pięć do dziesięciu minut.
— Skąd pan to wie?
— Gdyż popiół z cygara spadł dwa razy na ziemię.
— Wybornie. Znaleźliśmy kolegę wedle naszego serca. Prawda, Watson? Ale jakież to były ślady?
— Ślady stóp na żwirze. Innych znaków dostrzedz nie mogłem.
Sherlock Holmes uderzył ręką w kolano.
— Czemu mnie tam nie było! — zawołał. — Jest to wypadek bardzo ciekawy, dający obfite pole do naukowej ekspertyzy. Czemuż nie mogłem odczytać tej żwirowej karty, zanim ją zatarły inne stopy! Doktorze Mortimer, że też mnie pan nie uwiadomił wcześniej! Jeśli nam się nie uda wyświetlić sprawy, cała odpowiedzialność spadnie na pana.
— Nie mogłem pana wzywać, panie Holmes, bo w takim razie musiałbym ujawnić te fakty przed całym światem, a mówiłem już, żem sobie tego nie życzył. Zresztą... zresztą...
— Czemu pan nie kończysz?
— Bywają dziedziny, niedostępne nawet dla najbystrzejszych i najdoświadczeńszych detektywów...
— Chcesz pan powiedzieć, że wchodzi to w zakres rzeczy nadprzyrodzonych?
— Tego nie twierdzę stanowczo.
— Ale pan tak myślisz w głębi ducha.
— Od owej tragedyi doszły do mojej świadomości fakty, sprzeczne z ogólnemi prawami natury.
— Naprzykład?
— Dowiaduję się, że przed tą katastrofą, kilku ludzi widziało na łące niezwykłe stworzenie, podobne do