Strona:PL Bolesław Prus - Szkice i obrazki 04.djvu/129

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

A jakąż doskonałą wędką była loterja dla warszawskiego ludku!...
Jedni, należący do kategorji osób „źle ubranych,“ szli jak na dziwowisko do ogrodu, który w ciągu trzystu sześćdziesięciu zwykłych dni był dla nich hermetycznie zamknięty, z wyjątkiem chyba wieczorów lub ulewnego deszczu. Drudzy, miłośnicy wrażeń, którym nie wystarcza ani światło miejskich latarń, ani melodje katarynek, biegli do ogrodu, aby skąpać plebejuszowskie dusze w chaosie muzycznym, wytwarzanym przez kilka orkiestr, tudzież w potokach światła kolorowych latarń i ogni sztucznych. Inni spodziewali się znaleźć hałas i ciżbę, i pragnęli skorzystać z możności wydeptywania trawników, tudzież potrącania bliźnich. Lubownicy świeżych kwiatów cieszyli się nadzieją, że wśród natłoku uda im się uszczknąć jakąś gałązkę bzu, pączek róży, albo tulipan... Złodzieje kieszonkowi znowu przypuszczali bardzo rozsądnie, że nietylko przepatrzeć będą mogli większą ilość portmonetek niż zwykle, ale że nadto skromnym datkiem dla cierpiącej ludzkości potrafią zmazać jakąś cząstkę swoich powszednich grzechów.
Każdy zresztą szedł tutaj z więcej lub mniej wyraźnie manifestującą się nadzieją, że za swoje czterdzieści groszy, przy opiece losu, wygra fant, wartujący przynajmniej paręset rubli. Dla takiej sumy warto nietylko zapłacić wejście i kupić parę biletów, ale jeszcze i zadłużyć się na kilka złotych, byle Pan Bóg zesłał dość naiwnego wierzyciela!
Do tego ogromnego tłumu dodajmy garść emerytów, którzy muszą wypić sakramentalną porcją wody — garść nie mających środków do objechania Łazienek we własnym powozie elegantów i elegantek, które skutkiem tego muszą codzień przejść główną aleją ogrodu, a wreszcie — garść lowelasów, którzy nawet z grobów powstać gotowi dla zajrzenia w oczy paru tysiącom ładnych kobiet, — a będziemy mieli pojęcie