Strona:PL Bolesław Prus - Szkice i obrazki 01.djvu/133

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Zdaje się — rzekłem — że dla księżyca nie jesteś pan sprawiedliwy. Co zaś do jego wpływu na ludzkie życie, to wiesz pan zapewne lepiej ode mnie, że czasy astrologji minęły...
— Tak pan powiadasz? — odparł, spoglądając na mnie przez ramię.
Jego drwiący ton zaciekawił mnie.
— Powtarzam to, com czytał — śpiesznie odpowiedziałem. — Ale będę panu wdzięczny, jeżeli nauczysz mnie czegoś nieznanego pod tym względem.
Stary guwerner udobruchał się i zaczął na nowo:
— Nie dziwię się pańskiej opozycji. Dla ludzi, od niepamiętnych czasów, niebo wydawało się przybytkiem spokoju i szczęścia. Tam widzimy niewzruszony porządek, stamtąd nigdy nie doleciało nas echo skargi, tam napozór kwitnie wiekuiste życie.
Istotnie, czem są planety? Mieszkaniami, jak nasza ziemia, gdzie widać atmosferę, obłoki, wody, lądy, a nawet pory roku, jak u nas. Czem są gwiazdy? Słońcami, z których każde rozlewa ciepło, blask, może nawet radość?...
Niebo to ogród pełen nieśmiertelnych kwiatów. Przykre więc ogarnia człowieka rozczarowanie, gdy dowie się, że wśród gwiazd, kipiących światłem i życiem, w dodatku najbliżej ziemi, wałęsa się olbrzymie cielsko trupa, który miljony lat oczekuje pogrzebu i nie może się go doczekać. To nasz księżyc, o, ten sam...
I wskazał ręką na jasną tarczę, która zdawała się uśmiechać smutno.
— Trup?... — szepnąłem. — Chyba za silny to wyraz.
— Za słaby! — przerwał guwerner. — Spojrzyj pan na światło księżyca — silne i zielonawe, jak zgnilizna. Przypatrz się ogólnym zarysom jego kształtu, co zobaczysz?... Puste oczodoły, zaklęsły nos, usta bez warg i zębów...
A jednak i taka powierzchowność mogłaby wydać się