Strona:PL Bolesław Prus - Placówka.djvu/276

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Pedział mi to Jojna wczoraj, alem mu nie uwierzył. Patrzajta się!... I gdzież ona?... A tu...
Zobaczywszy nieboszczkę, sołtys zdjął czapkę i ukląkł na śniegu. Grzyb zrobił to samo. Przez chwilę słychać było szept pacierzy i ciche szlochanie Ślimaka. Potem chłopi podnieśli się, powzdychali, pochwalili cnoty nieboszczki, wreszcie sołtys zwrócił się do Grzyba.
— Ptaka wam wiezę — rzekł — ino trochę postrzelonego, ale niebardzo.
— Hę? — spytał Grzyb.
— Co hę?... Jaśka waszego przywiózem, bo mi dziś w nocy konie krad i dostał parę śrócinów.
— O hycel!... Gdzie on?...
— Siedzi w sankach na gościńcu.
Grzyb pobiegł ciężkim kłusem w tamtą stronę. Usłyszano parę uderzeń, krzyk, i wnet ukazał się stary, prowadząc za czuprynę Jaśka, który, pomimo swego wzrostu i urody, płakał jak dziecko.
Jego wyszywana kurtka była podarta, wysokie buty unurzane w gnoju; na lewej ręce miał skrwawioną szmatę, a na twarzy plaster.
— Kradeś konie sołtysowi?... — pytał rozgniewany starzec.
— Com nie miał kraść? kradem.
— Ale mu się nie udało — wtrącił Grochowski. — Zato całkiem ukrad konie Ślimakowi, i udało mu się.
— Tyś ukrad?... — wrzasnął Grzyb i począł syna okładać pięściami.
— Jużci że ja, ino się nie gniewajcie, tatku — płakał Jasiek.
— La Boga, co się dzieje! — wolał Grzyb.
— Co się ma dziać? — odparł lekceważąco Grochowski. — Chłopak zdrów, dobrał sobie kamratów i wkolej wszystkich okradał, dopókim go wczoraj nie ustrzelił.