Strona:PL Bolesław Prus - Placówka.djvu/275

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Inom czapkę zdjął. Przecie Bóg jest jeden ich i nasz.
Grzyb potrząsnął ręką około swego ucha.
— Tak się mówi, że jeden — odparł. — A ja se gadam, że ich Bóg musi być inakszy, kiej do niego trza po niemiecku śwargotać... Ale co tam — nagle zmienił ton — przeszło, skończyło się i nie wróci. A dobrodziej wczora mi powiedział, że macie zasługę, boście Niemcom ziemi nie wydali. I prawdę rzekł. Bo już był u mnie wczoraj Hamer, że na święty Jan chce sprzedać swój folwark.
— Może i tak!...
— A jużci. Hycle Szwaby — pogroził stary pięścią — rok temu gadały, że nas wszystkich potrochu wykurzą ztela, gęsi mi strzylały na łące, bydło mi raz zajęły, a tera masz!... Wywróciły się bestje na dziesięciomorgowym chłopie, z wielką swoją ambicją!... Za to samo, Ślimaku, warciście łaski boskiej i przyjaźni ludzkiej. Cóż nieboszczka?
— Leży w stajni.
— Niech z Bogiem spoczywa, nim ją w poświęconem miejscu pogrzebiemy. Nieraz ona was przeciwko mnie buntowała, ale ja ta do nikogo żalu ni mom... A tu — zmienił Grzyb rozmowę — tu wam przywiózem ze wsi, od nas wszyćkich, trochę prowizji. Macie krupy — mówił, wskazując jeden woreczek — mąkę, groch, krzynkę słoniny...
Na gościńcu, tym razem z góry, rozległ się tętent i skrzyp sani, które znowu zatrzymały się obok zagrody.
— Czyby dobrodziej?... — pytał Grzyb, uważnie nasłuchując.
— Ni, to chłop — odparł Ślimak. — A idzie coś tak ciężko, jakby sołtys Grochowski.
Istotnie ukazał się Grochowski, który na widok Grzyba zawołał:
— O!... i wyście tu? Bo do was jechałem... A z tobą co, Józek? — zwrócił się do Ślimaka.
— Kobieta mi zmarła i tylo.