Strona:PL Bolesław Prus - Placówka.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Jaśnie pani jest w swoim pokoju — odparł stojący w progu lokaj.
Dziedzic zawrócił się i wyszedł. Minął sień, minął pokój jadalny, wreszcie stanął przed drzwiami, znajdującemi się na końcu korytarzyka i zapytał:
— Czy wolno?...
— Proszę — odpowiedział kobiecy głos z pokoju.
Dziedzic wszedł. Na fotelu, obitym pomarańczowym atłasem, siedziała jego żona w stroju cyganki. Oparła ręce na poręczach, głowę ozdobioną diademem odrzuciła wtył i zdawała się usypiać.
Dziedzic upadł na drugi fotel i rzekł:
— No, udała się zabawa... Aaa!...
— Bardzo ładnie — odparła pani, zasłaniając usta rączką.
— Goście powinni być zadowoleni.
— Tak sądzę.
Pan chwilę przedrzemał i znowu odezwał się:
— Wiesz, sprzedałem majątek.
— Komu? — spytała pani.
— Hirszgoldowi. Dał po dwa tysiące dwieście pięćdziesiąt rubli za włókę. Aaa!...
— Dzięki Bogu, że nareszcie stąd wyjedziemy — odparła pani. — Czy już wszyscy porozchodzili się?
— Już pewnie śpią. Aaa!... No, pocałuj mnie na dobranoc.
— Mam iść do ciebie? Ty mnie pocałuj. Takam zmęczona...
— Ale pocałuj mnie za to, że tak dobrze sprzedałem majątek. Aaa!...
— Więc przyjdź tu.
— Kiedy tak mi się nie chce... Aaa...
— Hirszgold?... Hirszgold?... — szeptała pani. — Ach, już wiem! To jakiś znajomy papy... Pierwszy mazur był prześliczny...
Dziedzic chrapał.