Był lipiec. Dziedzic z dziedziczką oddawna wyjechali zagranicę; we wsi o nich zapomniano, i nawet nowa wełna zaczęła porastać na ostrzyżonych owcach.
Słońce tak grzało, że chmury uciekły z nieba gdzieś do lasów, a ziemia zasłaniała się od gorąca czem mogła: na gościńcach kurzem, na łąkach potrawem, na polach gęstym urodzajem.
Dla ludzi był to początek największej pracy. We dworze już skosili koniczynę i rzepik, przy chatach gospodynie i dziewuchy obsypywały buraki i kartofle, a stare kobiety zbierały ślaz na poty, kwiat lipowy na gorączkę i włosy P. Marji na boleści. Proboszcz z wikarym całemi dniami śledzili i chwytali pszczelne roje, a Josel karczmarz fabrykował ocet. W lesie rozlegały się nawoływania dzieci, zbierających jagody.
Tymczasem dochodziły zboża, i Ślimak, nazajutrz po Matce Boskiej Szkaplerznej, wziął się do zżęcia żyta. Krótka była ta robota, na trzy, albo i na dwa dni; lecz chłop śpieszył się raz dlatego, aby nie wykruszyło się zbyt suche ziarno, a po drugie, aby mógł wyjść na żniwo do dworu.
Zwykle pracowali we trzech: Ślimak, Owczarz i Jędrek, naprzemian żnąc i wiążąc snopki; gospodyni zaś i Magda pomagały im zrana i po obiedzie.
Pierwszego dnia, w czasie południowej roboty, kiedy w pięcioro (bo tym razem były i kobiety) żnąc, dosięgli szczytu wzgórza, Magda spostrzegła pod lasem kilka ludzkich
Strona:PL Bolesław Prus - Placówka.djvu/073
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.
V.