Strona:PL Bolesław Prus - Opowiadania wieczorne.djvu/242

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jeszcze inny rozbił mu donicę na głowie... Był to dopiero wstęp, po którym rozległ się złowrogi okrzyk:
— Ukamienować go!...
Jakób upadł na pierzyny i, wstrzymując dech, oczekiwał śmierci. Przez wpół przymknięte powieki widział, jak nad nim wznoszą się kije, garnki, stołki, kołyski, a nawet skrzynki i szafy, słyszał okropny wrzask i klątwy, i czuł, że najwyżej za ćwierć sekundy z niego, Jakóba Kapłona, który mógł zostać spokojnym handlarzem barchanu i uczciwym ojcem rodziny, zrobi się wprawdzie surowy, lecz doskonale ubity kotlet...
Nagle wszystko ucichło... Narzędzia śmierci wraz z podtrzymującemi je rękami opadły; tłum, otaczający wóz, począł się cofać z początku zwolna, potem prędzej, potem jeszcze prędzej, a wkońcu tak szybko, że samego Jakóba opanowała nieprzeparta chęć do ucieczki...
Co to jest?...
Jakób podniósł głowę i począł oglądać się dokoła. Spojrzał na prawo i dostrzegł w tumanach kurzu kilka gwałtownie umykających furmanek, spojrzał na lewo — toż samo. Spojrzał przed siebie i zobaczył resztki tłumu, pierzchającego piechotą; spojrzał za siebie...
Pogodne niebo, tu i owdzie zarzucone białemi chmurkami; na widnokręgu rysujący się mały wzgórek, za który kryje się słońce. Jakób patrzy, przeciera oczy i widzi, jak kolejno wydobywają się z za góry:
Naprzód trzy ostro zakończone tyczki...
Potem trzy baranie czapki...
Potem sześć wiązek siana...
Potem trzy głowy końskie, ozdobione konopiastemi grzywami...
Potem...
Jakóbowi poczyna samotność niesłychanie ciężyć — zeskakuje więc z wozu i cwałuje tak, że wiatr nie może go dopędzić...