Strona:PL Bolesław Prus - Opowiadania wieczorne.djvu/226

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rowałby portki, gdybyś nie miał na krawca, ale pieniędzy nie wziąłby... Ja go przecież znam...
— Patrz-no...
W tej chwili nadzwyczajne zjawisko przerwało dalszy spór kolegów. Walek skrył się za śmietnik i dostał wymiotów. Opiekunowie chłopca, panienki, nawet kuchcik, przybiegli cierpiącemu na ratunek. Podano mu wody...
— Barszcz, ozór, dwie leguminy, piwo... wszystko djabli wzięli!... — mruczał Leśkiewicz. — Widocznie musi mieć katar żołądka, biedny chłopiec.
I w sercu zbudziła mu się jeszcze większa sympatja dla Walka.
— Głupstwo się stało — rzekł strapiony Łukaszewski. — Oczywiście, chłopak przywykł do prostego jadła, a daliśmy mu frykasy...
— Żeby tak samo nie stało się z jego edukacją!... — szepnął wylękniony Kwieciński.
Powoli chłopak uspokoił się, odzyskał rumieńce, odpoczął. Następnie trzej opiekunowie otoczyli go kołem i wśród śmiechu jednych, a ubolewania innych gości wyprowadzili na ulicę.
Kwieciński zawołał dorożkę i rzekł do kolegów:
— Odwieźcie malca do domu, a ja muszę pójść...
— Do Walerki — wtrącił Leśkiewicz, podsadzając do powoziku chłopca.
Kwieciński pogardliwie spojrzał na Śledzia, lecz gdy dorożka ruszyła, zatrzymał ją i szepnął do Łukaszewskiego:
— Gdyby was napadła w domu Tekla, powiedzcie, żem chory i że poszedłem do doktora... Tak będzie najlepiej!...
— Już my się nią zajmiemy — rzekł szyderczo Leśkiewicz.
Szybko i bez przygody zajechali do domu. Łukaszewski chciał Walka wziąć pod rękę, ale chory wpadł na schody jak zając, i już wyglądał z drugiego piętra, nim opiekunowie dostali się na pierwsze. Mimo to Łukaszewski kazał chłopcu