Strona:PL Bolesław Prus - Opowiadania wieczorne.djvu/207

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wsi zginie, a w mieście może się wyrobić na człowieka. Otóż tym chłopcem musimy się zająć...
— Niby... w jaki sposób?... — zapytał drwiącym tonem Kwieciński. — Chyba, nie czekając, aż go złapią na ulicy, oddać go do Osad rolnych, jak tylko nas okradnie.
— Albo do szpitala przy pierwszych objawach wysypki... — dorzucił Leśkiewicz.
— A! bydlęta! — wrzasnął Łukaszewski, zrywając się i wykonywając tak zamaszyste ruchy, jakby miał zamiar porozbijać ściany mieszkania, a kolegów powyrzucać za okno. — A! bydlęta! — powtórzył — ja wam robię łaskę, a wy kpicie?... Wiem już, coście warci, i zaraz dziś wyprowadzam się z chłopcem, ażeby nie oddychać jednem powietrzem z takimi łajdakami...
A! żmije!... — mówił, biegając po pokoju. — Trzy lata wdaję się z taką hołotą, głowę sobie dałbym uciąć, że to chłopaki porządne, a tu masz!... Ledwie zdarzyła się okazja, i otóż z tej szlachetnej młodzieży wyłażą lichwiarze, szachraje, lombardziści i wszelkiego gatunku eksploatatorowie... Dajcie mi roztworu sublimatu, ażebym umył ręce, zakażone waszemi uściśnieniami!
— Ale o co ci chodzi, Łukaszu?... — przerwał zdziwiony tym wybuchem Gromadzki.
— Ty mnie się pytasz, hołyszu?... — krzyknął rozbestwiony Łukasz, tupiąc nogą. — Przecie sam nieraz mówiłeś mi, że gdyby nie pomoc dobrych ludzi, byłbyś szewcem albo organistą, a tak... będziesz lekarzem. Pozwólże i młodszemu hołyszowi nie pasać bydła, do czego nie ma ochoty, ale także starać się o prawo pisania recept.
Gromadzki zawstydzony cofnął się do stolika i dalej zaczął przepisywać niewyraźny rękopis, a Kwieciński wtrącił:
— No, niekażdy, kto jest złym pastuchem, musi zaraz być dobrym lekarzem...