Strona:PL Bolesław Prus - Opowiadania wieczorne.djvu/173

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ojca i, trzy dni leżąc krzyżem na zgliszczach, wylał tyle łez, że w tem miejscu trysnęło źródło, które jest po dziś dzień, ale nikt z niego wody nie pije, gdyż jest gorzka i piecze wnętrzności. Wypłakawszy się zaś, poszedł w góry i (jak radził mu świątobliwy przeor) został przewodnikiem na najniebezpieczniejszej drodze.
Powinniście wiedzieć, panowie, bom ja nieuczony zakonnik, że w owych czasach między Turcją i Węgrami stały dwa pasma gór, niby dwa mury, zabezpieczające świat chrześcijański od pogan. Między pasmami leżała górska dolina, na którą i od strony Turcji, i od Węgier trzeba było wdrapywać się bardzo ciasnemi wąwozami na wysokość dwudziestu wież kościelnych.
Szczególniej od strony Węgier wejście było okropne. Widzisz ciasny korytarz, którego środkiem płynął bystry potok, jednego dnia tak płytki, że człowiek ledwie podeszwy w nim zamaczał, a na drugi raz tak pełny wody rozhukanej, że niosła kamienie wielkości pieca.
Tym korytarzem, między gładkiemi i ciemnemi skałami, które zdawały się do nieba sięgać, szedłeś z tysiąc kroków i spotykałeś przed sobą znowu gładką ścianę niezmiernej wysokości, ze szczytu której lał do wąwozu ryczący wodospad. W tem miejscu od huku wody i zadzierania głowy najmężniejsi doznawali zawrotu, i nikt nie myślał o wdrapywaniu się na dolinę, która leżała na dwadzieścia wież wysoko.
Dopiero bystre oko pasterzy górskich wyśledziło, że w prawej ścianie wąwozu jest jakby wisząca ścieżka. Ciągnęła się ona, nieszersza od gzemsu w kościele, z początku nisko, potem wyżej, a potem już strasznie wysoko, ponad kipiącą w dole wodą, aż do hali, przez którą można było przejść za granicę turecką. Pasterze, myśliwcy i ścigani zbiegowie szli po tym gzemsie napowietrznym, modląc się i zamykając oczy. Ale z pomiędzy nieoswojonych ludzi większa część nie mo-