Strona:PL Bolesław Prus - Nowele, opowiadania 05.djvu/136

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dolak i panna Klęska krążą po altance, jakby mieli zamiar ukryć się. Po chwili jednak wyszli razem na ulicę.
— To i my idźmy, ale w drugą stronę — powiedział Łoski.
Odwrócili się i poszli w stronę kaplicy.
— Powinni nam być wdzięczni — rzekł Józef, śmiejąc się.
— Trzeba zawsze postępować tak, ażeby ludzie mieli powód do wdzięczności — odpowiedział uroczyście Łoski.
— Oho! znowu w panu odezwał się profesor, tym razem moralności. Ale co pan myśli o Byvatakym, który podsłuchuje?
— Nie mam pewności, że podsłuchiwał; mógł znaleźć się tam wypadkiem — odparł Łoski.
Józef porwał go za szyję.
— Panie — mówił, śmiejąc się, wzruszony — jeżeli pana nie wezmą żywcem do nieba, to znaczy, że niema nieba i niema sprawiedliwości!
— Gdyby brali do nieba za każde głupstwo, ziemia wyglądałaby, jak w czasie przelotu szarańczy — odpowiedział Łoski.
Około czwartej po południu młodzież zaczęła zbierać się w sali jadalnej. Gdy wszedł Józef z Łoskim, już byli tam Staś i Andrzej Turzyńscy, tudzież Pomorski i naradzali się pod oknem. Przy kredensie stał Radcewicz we fraku i wydawał dyspozycje czterem lokajom; dookoła stołu biegała pani Komorowska w czarnej sukni jedwabnej, poprawiając nakrycia, bukieciki i kartki z nazwiskami. Józef i Łoski bardzo grzecznie powitali panią Komorowską i Radcewicza, co jego wbiło w dumę, a u niej wywołało rumieniec i krótkie westchnienie.
— Panie Łoski — rzekła gospodarująca dama — pan będzie siedział tu, po prawej ręce Dorohuskiej, a pański przyjaciel tam, po prawej ręce sędziego.
— Boże! cóż za honory — odpowiedział Łoski, podnosząc ręce. — Przyznam się, że wolałbym szary koniec.
— Tu niema szarego końca, są tylko końce stołu. Przy jed-