Strona:PL Bolesław Prus - Nowele, opowiadania 05.djvu/132

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Tak. Bardzo niewiele... Lecz matka umiała sobie dać radę. Nie dziw, przecie Turzyńska! — mówił gospodarz.
— Kobieta nadzwyczajnej zacności i rozumu — wtrącił Łoski.
— Zalety jej scharakteryzowałem jednym wyrazem: Turzyńska! — rzekł pan. — Wiele nocy oka nie zmrużyłem z tego powodu. Tyle lat! taki dług! Wdowa dumna, pełna szlachetnych aspiracyj i syn z instynktami Turzyńskich. Dziecko trzeba starannie wychować, środki małe, a tam gdzieś leży jakiś kapitalik, o którym wszyscy zapomnieli.
Nie mogę sobie tego przebaczyć — mówił coraz mocniej wzburzony Turzyński — choć, daję słowo, nie moja w tem wina. Wszystko od wielu lat byłoby spłacone, gdyby nie ten łajdak, intrygant!... jakiś Nieznany! — zawołał, uderzając pięścią w stół.
Pobladł, usta mu posiniały, tylko w oczach zapalił się zły blask.
Usłyszawszy w saloniku łoskot, wbiegł szpakowaty lokaj, zapytując:
— Jaśnie pan wołał?
— Idź, durniu — odparł niecierpliwie pan Turzyński. A widząc na twarzy Łoskiego wyraz zdziwienia, dodał:
— Myślisz, panie Feliksie, że oni tak przez troskliwość wpadają niewzywani? Bynajmniej. To tylko dowód, że podsłuchują... Jakie masz zamiary na przyszłość? — zwrócił się do Józefa.
— Chcę wstąpić na medycynę.
— I zostać znakomitym lekarzem? Wiem, wiem, wspominała mi o tych projektach moja córka.
Józefowi pociemniało w oczach. Szczęściem Turzyński nie dostrzegł jego zmieszania i mówił dalej:
— Lekarz, technik, wspaniałe zawody!... Weźmy, naprzykład, Pomorskiego. Kiedy mój syn i synowiec Andrzej zbijają bąki, kiedy Byvataky chciałby nosić szale za wszystkiemi