Strona:PL Bolesław Prus - Nowele, opowiadania 05.djvu/033

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

niech będzie on — mruknął z półuśmiechem Walenty. Ale wzrok miał ponury.
Trawińskiego człowiek ten zaciekawiał i niepokoił. Odczuł w nim coś niedobrego.
Łoski zaczął krajać chleb, panna Krystyna mięso.
— Ale po podwieczorku bawimy się. Będziemy tańczyć! — odezwała się panna Klęska.
— Ja proszę u pani pierwszego walca — rzekł Permski.
— O pierwszego walca ja prosiłem — wtrącił Byvataky.
— Jakże państwo będziecie tańczyć bez muzyki? — pytał kleryk. Machinalnie spojrzał na pannę Paulinę i zarumienił się. Nagle odszedł o kilka kroków na bok, a Trawińskiemu zdawało się, że słyszy szept: „Boże, bądź miłościw!...“
— Proszę o kawałek chleba z ozorem — rzekł Łoski do panny Krystyny. — Moi państwo, wyperswadujcie sobie tańce, naprzód dlatego, że niema muzyki, a powtóre, że ziemia i trawa to nie posadzka i moglibyście nogi powykręcać.
— Mnie się zdaje, że pan Łoski ma słuszność — wtrąciła panna Zofja.
— Jeżeli pani tak mówi, nie tańczymy — pośpieszył Byvataky.
— Więc cóż będziemy robili? — zawołała panna Paulina tonem udanej rozpaczy.
— Ja państwu zaproponuję coś niemęczącego, poważnego i nawet nauczającego — rzekł Łoski, uroczyście gestykulując rękoma.
— Ślepą babkę? — wtrącił Permski.
— Cenzurowanego? — dodał Staś Turzyński. — Dobrzebym wyglądał na tej zabawie!
— Zgadzam się na wszystko, co zaproponuje pan profesor — rzekła Zosia.
Łoski ukłonił się kapeluszem.
— Gdyby pani — rzekł — odstąpiła nam wszystkim choć połowę swojej dobroci...