Strona:PL Bolesław Prus - Faraon 03.djvu/260

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Oburącz potężnie ścisnął za szyję Greka, a gdy usłyszał chrobot łamanych kręgów, odrzucił go ze wstrętem.
Lykon upadł, miotając się w przedśmiertnych konwulsjach.
Faraon odszedł parę kroków. Dotknął się i namacał rączkę sztyletu.
— Ranił mnie?...
Wyciągnął ze swego boku wąziutką stal i przycisnął ranę.
— Ciekawym — myślał — czy który z moich doradców ma plaster?...
Uczuł mdłości i przyśpieszył kroku.
Tuż pod pałacykiem zabiegł mu drogę jeden z oficerów, wołając:
— Tutmozis nie żyje... Zabił go zdrajca Eunana!...
— Eunana?... — powtórzył faraon. — A cóż inni?...
— Prawie wszyscy ochotnicy, którzy pojechali z Tutmozisem, byli zaprzedani kapłanom...
— No, muszę już z tem skończyć! — rzekł pan. — Zatrąbcie na azjatyckie pułki...
Odezwała się trąbka, i Azjaci zaczęli wysypywać się z koszar, ciągnąc za sobą konie.
— Podajcie i mnie konia — rzekł faraon.
Ale uczuł silny zawrót głowy i dodał:
— Nie — podajcie mi lektykę... Nie chcę się męczyć...
Nagle zatoczył się na ręce oficerów.
— O mało nie zapomniałem... — mówił gasnącym głosem... — Przynieście hełm i miecz... ten stalowy miecz... z nad jezior... Idziemy do Memfisu...
Z pałacyku wybiegli dostojnicy i służba z pochodniami. Faraon, podtrzymywany przez oficerów, miał szarą twarz i oczy zachodziły mu mgłą. Wyciągnął rękę, jakby szukając broni, poruszył ustami i, wśród ogólnej ciszy, przestał oddychać, on, pan dwu światów: doczesnego i zachodniego.