Strona:PL Bolesław Prus - Dzieci.djvu/270

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Po chwili skrzypnęły drzwi stodółki i wszedł gajowy z latarnią.
— Panie naczelniku — rzekł do Świrskiego — sałdaty z Rożków wyniosły się...
— Więc moglibyśmy tam pojechać?...
— Choćby zaraz, jeżeli pan naczelnik każe...
— Moi złoci... mój Teofilu... — odezwał się Kazimierz tonem błagalnym — przestańcież mnie raz u djabła przezywać naczelnikiem... Nie jestem nim i nigdy nie byłem...
— Jak pan na... jak panicz każe — poprawił się gajowy.
W ciągu pół godziny gospodyni zagrzała herbaty, a jej mąż założył chudego konia. Świrski szybko wypił śniadanie, uściskał oboje gajowych, zostawił im dwie trzyrublówki i siadł na sanki. W drodze odezwał się gajowy:
— A panicz wiedzą, że wczoraj kręcił się koło Piaseckiego ten... ten Stasiek?...
— Ten mały, co to biegał na wywiady z partji Zajączkowskiego? — spytał Kazimierz.
— Jużci on. Ale choroba go wie, o co on się teraz wywiaduje i dla kogo...
— Posądzalibyście go?...
— Nie posądzamy, ino się boimy... — mówił gajowy. — To, panie, podlec musi być, żebym nie powiedział w złą godzinę...
— Z czego wnosicie?
— Wczoraj, u Piaseckiego, Stasiek wypytywał się, czy nie wiedzą, gdzie jest Zajączkowski. A kiedy mu powiedzieli, że z takim zbójem nie mają nic do czynienia, więc wtedy Stasiek zapytał się, czy gdzie nie widzieli panicza... niby pana naczelnika Świrskiego...
— Żartujecie!... — wtrącił Kazimierz.
— Żebym tak zdrów był, jako mówię prawdę. Więc zaraz Piasecki pomyślał se, oj! niedobrze... i dał mi znać. Ale ja nie chciałem budzić panicza i zeszło mi do dziś rana...