Strona:PL Bolesław Prus - Dzieci.djvu/250

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.



XVII.

Piątek był to dzień prześliczny. Na niebie ani jednej chmurki, słońce, pomimo stycznia, grzało. Świrski, szczęśliwy i uśmiechnięty, szedł w stronę Nowego Placu; szedł, ale zdawało mu się, że mógłby latać, że uniosłyby go dwa skrzydła: miłość dla Jadwigi i myśl o Chrzanowskim.
Na ulicy Starej, o kilkadziesiąt kroków od placu, wyminął go jakiś oberwaniec i mruknął złym głosem:
— Nie włóczyć się tędy!...
„Ktoś z partji — pomyślał Świrski — czyby mnie poznał?... Tymczasem — muszę przejść tędy...“
Nowy Plac miał na Środku wielki gmach rządowy, a z czterech stron kamienice, wzdłuż których biegły chodniki. Pomimo dnia pięknego ruch był nieduży. W jednym rogu stało kilka sanek jednokonnych, przed sklepami ziewały gromadki Żydów. Naprzeciw Świrskiego szedł jakiś młody człowiek i w znaczący sposób przymknął powieki; może tylko przywidziało się Kazimierzowi.
O kilkanaście kroków dalej, w sieni nieporządnego domu, Świrski spostrzegł Regena w jego romantycznej pelerynie i poplamionym kapeluszu. Zegarmistrz był blady, jak kreda; patrzył gdzieś, nic nie widząc, a na jego wąskich, sinawych ustach drżał uśmiech szyderczy i bolesny.
„Ten pójdzie do Bonifratrów — pomyślał Kazimierz — jeżeli nie umrze na suchoty...“
Nareszcie przeszedł plac i ostrożnie obejrzawszy się, na rogu ulicy Niskiej wbiegł do kamienicy. Szybko minął pierw-