Strona:PL Bolesław Prus - Dzieci.djvu/247

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ale zapewne wydał kwit... — wtrącił Kazimierz, śmiejąc się. — Niech mi pani lepiej powie coś o sobie...
— Dyrekcja zatwierdziła moją szkołę w Rożkach — mówiła Jadwiga. — Jestem zachwycona!...
— Jeżeli wszystko mi się uda, odwiedzę panią... — rzekł Świrski.
— Ach, jak to dobrze!... Rożki cicha osada, i teraz nawet niema strażników... Proboszczem jest, wie pan kto? pański dawny korepetytor, ksiądz Stanisław...
— A państwo Linowscy?...
— Zdrowi, zadowoleni. On ma wkrótce przyjechać do domu... Tylko pan niech się już nie naraża, panie Kazimierzu... Nawet nie domyśla się pan, ileśmy wycierpiały, kiedy pan poszedł z tymi... Przyrzeka pan?...
Trzymała go za ręce i zbliżyła się tak, że Świrski stracił przytomność. Ogarnął ją ramionami i całował... całował... całował jej włosy, oczy, usta... A potem jeszcze całował... i jeszcze... Nareszcie wydarła mu się, purpurowa na twarzy.
— Nie można!... — szepnęła.
— A jeżeli tam przyjadę... do Rożków?...
— Najpierwej niech pan przyjedzie...
Do drzwi zapukano.
— Jadziu...
— Przyjedzie pan?...
— Chyba, że nie będę żył...
Wybiegł z pokoju, pijany. Potrącił we drzwiach otyłą damę i nie wiedząc kiedy, znalazł się w domu faktora. Szał pierwszych w życiu pocałunków upoił go jeszcze silniej, jeszcze straszniej, aniżeli pomysł ocalenia Chrzanowskiego. Chwilami zdawało mu się, że nie dotyka ziemi, że zniknął świat rzeczywisty i że otacza go bezdenny ocean piękności i szczęścia.
„Jeżeli śmierć jest taką — pomyślał — chciałbym umrzeć...“